Zamurowana monstrancja i miny

Wydana w 1996 r. książka "W drodze do jubileuszu", traktująca o historii parafii w Płudach, omawia okoliczności powstania w latach 1908-1913 neogotyckiej świątyni przy dzisiejszej ul. Klasyków 21/23 (dawniej - Ks. Skorupki) oraz dotyka wydarzeń z czasów przed- i wojennych, to jednak milczy o wielu ciekawych szczegółach. Nie należy się temu zresztą dziwić. Autorzy wspomnianej publikacji, przygotowanej z okazji jubileuszu 50-lecia istnienia parafii i będącej przecież prekursorskim i skądinąd bardzo dobrym kompendium wiedzy na temat tej części Warszawy, skupili się na przedstawieniu duszpasterstwa od momentu erygowania parafii (w 1949 r.), a zważywszy na dużą rozpiętość czasową, musieli ograniczyć się do prezentacji kwestii fundamentalnych. Ponadto mogli nie dotrzeć do wszystkich świadków, zwłaszcza, iż w archiwach kościelnych brak szczegółowych zapisów z interesującego nas okresu. Tym niemniej warto uzupełnić owe luki, zwłaszcza, iż dotyczą one historii i postaw konkretnych ludzi. A to ci przecież decydują o charakterze danej społeczności.

Na wstępie uporządkujmy znane fakty. Kiedy dzisiaj skręcamy w Henrykowie z ul. Modlińskiej w Klasyków po kilkuset metrach krajobraz diametralnie się zmienia i mamy wrażenie, iż jesteśmy daleko poza miastem. Po obu stronach drogi wyrastają lasy, które ciągną się aż do Legionowa, otaczając mniejsze i większe osiedla, wielkomiejski gwar zastępuje śpiew ptaków, a nierzadko też przez drogę przebiegnie zając, lis czy sarna. Tymczasem jeszcze na początku lat 50. stojący na wydmowym wzgórzu śródleśny - obecnie - kościółek otaczało morze żółtego piasku. Najstarsi mieszkańcy wspominają, iż umieszczona na trójkątnym szczycie, wieńczącym elewację frontową wieżyczka z sygnaturką, była doskonale widoczna nawet z Żerania czy Jabłonny. Dzięki powojennej akcji zalesiania kraju, która objęła również Białołękę, wydmy - dotąd wciąż przesuwane przez wiatry i deszcze - zostały zatrzymane i wzmocnione, tworząc ciekawe krajobrazowo wzniesienie, biegnące od kościoła przez całe Płudy aż do Czajek, a najlepiej prezentujące się wzdłuż ulicy o wymownej nazwie Podgórna. To właśnie na tych wydmach na początku XX w. Krzysztof Kiersnowski, notariusz przy warszawskim Sądu Okręgowym i właściciel znacznych terenów w Płudach, obecnie patronujący jednej z uliczek prostopadłych do Podgórnej, zamierzał założyć letnisko na wzór Otwocka, określane w księgach wieczystych jako "Osada Zawada I". Sprzyjał temu fakt powstania ok. 1900 r. wąskotorowej kolejki na trasie Warszawa-Most Jabłonna. Z uwagi na dużą odległość kościoła parafialnego w ramach planowanej inwestycji miała również powstać kaplica dla potrzeb letników, a pomysł ten spotkał się z dużym poparciem mieszkańców okolicznych osiedli, coraz dynamiczniej rozwijających się od momentu powstania w 1875 r. Kolei Nadwiślańskiej z Lublina do Mławy i przebiegającej przez Pragę, Płudy, Choszczówkę.

Odpowiednią działkę przekazano na ten cel tarchomińskiej parafii, zaś do realizacji przedsięwzięcia Kiersnowski zaprosił Wacława Wędrowskiego, budowniczego wielu kościołów i najprawdopodobniej już wtedy mieszkańca Płud, który bezinteresownie podjął się realizacji. Był on związany z pracowniami wybitnych architektów - głównych przedstawicieli historyzmu w sztuce - Józefa Piusa Dziekońskiego (autora m.in. kościoła św. Floriana i Najśw. Zbawiciela w Warszawie) oraz Konstantego Wojciechowskiego, dlatego nowy kościół zaprojektował w stylu neogotyku nadwiślańskiego, nawiązując tym samym do świątyni macierzystej, która jako autentyczny zabytek tego stylu z XVI w. kilka lat później była regotyzowana z inspiracji proboszcza ks. Stanisława Bańkowskiego, wielkiego miłośnika sztuki. Płudowska kaplica Narodzenia NMP sprawia więc wrażenie miniaturki kościoła św. Jakuba, ale jest od niej znacznie bardziej zdobiona. W krótkim czasie założono ceglane fundamenty i rozpoczęto prace przy wznoszeniu murów. Niestety wówczas Kiersnowski stracił posadę, a jego interesy podupadły: musiał sprzedać swoje dobra i przenieść się do Brzezin na stanowisko rejenta powiatowego. Budowa kościoła została naturalnie wstrzymana. Po dwóch latach w 1911 r. wzięła sprawy w swoje ręce świetna organizatorka i znana działaczka społeczna Maria Wędrowska, żona Wacława. Nie mogła patrzeć - jak pisze w swoich wspomnieniach - że początek "zbożnej pracy idzie na marne", a mury kościelne służą "złym elementom za schronienie". Zorganizowała więc wśród mieszkańców nieformalny komitet budowy, urządzała koncerty i amatorskie przedstawienia teatralne, wykupywała spektakle w teatrach warszawskich i rozprowadzała bilety, swoim zapałem porwała niemal wszystkich do szczytnej idei tak, że już 8 IX 1913 r. ks. prałat Regens Konsystorza Leopold Łyszkowski przewodniczył uroczystości poświęcenia kościółka, podczas której kazanie wygłosił ks. prałat dr Marceli Nowakowski, brat Marii, znany przedwojenny kaznodzieja warszawski i proboszcz kościoła św. Zbawiciela. Zajęty pracami konserwatorskimi ks. Bańkowski nie miał czasu obsługiwać kościoła filialnego, stałe nabożeństwa celebrowano tutaj dopiero od lat 30.

Wędrowscy, którym poświęcono okazałą tablicę pamiątkową na zewnętrznej ścianie prezbiterium nie tylko doprowadzili dzieło rejenta Kiersnowskiego do końca, ale ufundowali również na tyłach świątyni niewielki piętrowy domek z białej cegły dla służby kościelnej. Dobudowano do niego w różnych odstępach czasu jeszcze dwie sale, wykorzystywane przez lata do celów kancelaryjnych, później katechetycznych, ostatnio na próby AVETEK. Niebawem na miejscu tych budynków wyrośnie nowy kościół parafialny, warto więc pamiętać, iż jesienią 1933 r. zamieszkał tutaj z rodziną 46-letni Wincenty Woźniak, sprowadzony z Mińska Mazowieckiego do pracy w charakterze kościelnego przez ks. Zygmunta Wądłowskiego (błędnie w "W drodze do jubileuszu" - Węgłowskiego), kolejnego po ks. Zdzisławie Wasia proboszcza tarchomińskiego. Pan Woźniak opiekował się głównym kościołem św. Jakuba i jego otoczeniem, asystował przy nabożeństwach, a także gospodarował na plebańskich gruntach. Natomiast jego żona Katarzyna zajmowała się płudowską filią, wokół której coraz bardziej tętniło życie. Odbywały się nie tylko niedzielne nabożeństwa, na które księdza z organistą przywożono bryczką, ale istniały liczne grupy i stowarzyszenia, skupiające wiele młodzieży, nierzadko celebrowano duże uroczystości, jak na przykład święcenie sztandarów (patrz zdjęcie poniżej z 1936 r.), wreszcie poniżej wzgórza kościelnego świeccy rozpoczęli budowę Domu Katolickiego im. abpa St. Galla (obecna kaplica parafialna) dla celów charytatywnych, społecznych, religijnych, kulturalnych... Państwo Woźniakowie nie narzekali więc na brak pracy. Jak wspominają świadkowie tamtych dni - odznaczali się wielką gorliwością, sumiennością i poświęceniem. Prawdziwie kochali Boga i liturgię, a świątynię i jej wyposażenie mieli w najwyższej czci. Szczególnym pietyzmem otaczali kościółek, stojący obok ich domu.

Nic dziwnego - do dziś zachwyca on niemal każdego zgrabnością bryły, lekkością i "więzi oczy" bogactwem zdobień, światłocieni, wypustek, blendów, gzymsów, wieżyczek, dopracowanymi z największą pieczołowitością detalami - słowem ogromnym smakiem oraz niespotykaną dbałością o estetykę. Można powiedzieć, że jest jednym wielkim dziełem sztuki, pozwala delektować się pięknem! Brak któregokolwiek z motywów dekoracyjnych spowodowałby niepowetowaną stratę i nieodwracalnie zubożyłby wygląd. I co ciekawe - pomimo wielości elementów, nie odczuwamy wcale nadmiaru: wszystko ma swoje miejsce. Całości dopełnia harmonijna kompozycja barw, rzadka w budownictwie sakralnym: czerwone cegły świetnie kontrastują z białymi płaszczyznami i błękitną figurą Matki Boskiej, umieszczoną na szczycie ściany frontowej. Warto go obejrzeć, aby poznać gusty budowlane naszych dziadów i poznać prawdziwie polski styl architektury sakralnej - napisał w "Warszawskich Pożegnaniach" Jerzy Kasprzycki ("Życie Warszawy" nr 91/88r.) i słusznie zauważył: Szkoda, że tak daleko odeszły od niego w swych wymyślnych technicystycznych kształtach niektóre świątynie wzniesione w ostatnich latach.

Niepowtarzalna atmosfera panuje również we wnętrzu tej jednonawowej budowli z drewnianym chórem, pięciokątnym prezbiterium i dwiema zakrystiami po jego bokach. Rzadko już spotykane kryształowe sklepienie, decydujące o znakomitej akustyce, wertykalne, wysokie okna gotyckie, ogromny krucyfiks z gipsową figurą Chrystusa naturalnych rozmiarów z prawdziwymi włosami na głównej ścianie nad ołtarzem (jakże realistyczne zbolałe oblicze Jezusa wywołuje wielkie wrażenie, gdyż świątynia jest małych rozmiarów!), kolorowa płaskorzeźba przedstawiająca Ostatnią Wieczerzę umieszczona w stole ołtarzowym, drewniana, misternie zdobiona gotycka ambona, gipsowe płaskorzeźby stacji drogi krzyżowej, drewniany konfesjonał w kształcie małego kościółka góralskiego pokrytego gontem, liczne zdobienia, wypustki, kolumienki... - wszystkie elementy, należące do pierwotnego wyposażenia kościoła znakomicie ze sobą współgrają i tworzą odpowiednią przestrzeń do kontemplacji Odwiecznego Piękna. Do niedawna prezbiterium oddzielały od nawy głównej drewniane balustrady w kształcie okien gotyckich, które obecnie zostały ze względów praktycznych przerobione na katafalk i pulpity. Pochodzące późniejszego okresu (lata 70.) witraże o tematyce maryjnej autorstwa Jana Molgi i neogotyckie drewniane ołtarze boczne znakomicie komponują z całością.

Miłośnikiem kościółka był także drugi bohater naszej opowieści - ks. Karol Zdebski, który jesienią 1939 r. przybył z Dębego Wielkiego do Tarchomina i wspomagał schorowanego następcę ks. Wądłowskiego - Andrzeja Kubiaka, a po jego śmierci objął funkcję proboszcza. Po zabraniu przez Niemców do Oświęcimia tuż po wkroczeniu do Białołęki (15 IX) wikariusza - neoprezbitera 39 r. ks. Zygmunta Ruszczaka, ks. Zdebski samodzielnie obsługiwał obie świątynie, pokonując pieszo odległości. Przez całą okupację nabożeństwa odbywały się w miarę systematycznie, a w Płudach nierzadko nawet śpiewał chór.

Dramatyczne chwile dla mieszkańców Białołęki nadeszły po wybuchu Powstania Warszawskiego. Od 15 IX 44 r. do końca października toczyły się tutaj zacięte walki, kilkakrotnie cały teren bombardowano. Oczywiście ludność cywilną Niemcy wysiedlali. Ów exodus - przez Jabłonnę, Rajszew i dalej mostem pontonowym za Wisłę - czekał również rodzinę Woźniaków. Panu Wincentemu sen z powiek spędzała sprawa ocalenia szat i paramentów liturgicznych płudowskiego kościółka. Dodajmy w tym miejscu, że Wędrowscy w ramach komitetu budowy zadbali też o pełne wyposażenie nowej świątyni. Wśród mieszkańców znaleziono ofiarodawców dywanów, kandelabrów, żyrandola, bielizny kościelnej (alby, humerały, komże, obrusy, korporały etc.), szat, kielichów, puszek, ampułek, dzwonków, kociołka do wody święconej, trybularza i monstrancji. Tę ostatnią - zdobytą przez "Pana Wiśniewskiego/.../ jakkolwiek nie gorliwego katolika, ale jako obywatela Płudów gorliwie przyczyniającego się przez swoje stosunki do zbierania ofiar w naturze" /zapis Marii Wędrowskiej/ otaczano szczególną troską - kościelny przechowywał ją w specjalnym futerale we własnym domu. Choć nie przedstawia ona wielkiej wartości materialnej, jest szczególnie piękna-to swoista miniatura ołtarza lub ściany frontowej kościoła: bogate zdobienia nawiązują do gotyckiego stylu kościoła, nad miejscem na Hostię umieszczono figurkę Matki Bożej z Dzieciątkiem, a na podstawie wygrawerowano napis "Kościół w Płudach k/Warszawy". Pan Woźniak zamierzał - zgodnie z ówczesnym zwyczajem - zakopać majątek kościelny i tak też uczynił z bielizną kościelną. Ale pamiętał również z pierwszej wojny o szabrownikach, którzy potrafili znaleźć wszystko, choćby było najlepiej ukryte. Dosłownie w ostatniej chwili przez wyjazdem wpadł na pomysł, aby paramenty zamurować w ołtarzu!!! Wówczas stół ołtarzowy był znacznie szerszy niż obecnie i przylegał do ściany (przebudowano go w latach 60. zgodnie z wymogami Vaticanum II, a w latach 80. z okazji konsekracji kościoła mensę i półkę pod tabernakulum obłożono marmurem). Z tyłu znajdowała się spora wnęka, w której kościelny ukrył cenne sprzęty. Po powrocie z wysiedlenia w styczniu 1945 roku okazało się, że było to mądre i szczęśliwe rozwiązanie. Po zakopanej beczce z bielizną kościelną nie został żaden ślad, domek Woźniaków dokumentnie splądrowano, zaś monstrancja i inne sprzęty ocalały! "Trzeba było widzieć radość i wzruszenie ks. Zdebskiego, kiedy dowiedział się o wszystkim" - relacjonują córki kościelnego pp. Beradetta Sadecka i Zofia Gromek. - "Wcześniej nie wiedział nic o pomyśle ojca".

Trzeba wiedzieć, że sam ks. Zdebski miał ogromny udział w ocaleniu świątyni od całkowitego zniszczenia. Nie podporządkował się rozkazowi okupanta, aby opuścić Płudy. Przez 3 tygodnie ukrywał się razem ze swoją siostrą w stojącym po dzień dzisiejszy - tuż przy wejściu do lasu - przy ul. Podgórnej drewnianym domu. Dzięki temu zachowało się archiwum parafii Tarchomin. Przebrany za starowinę, nie wzbudzając podejrzeń, ale z narażeniem życia chodził do oddalonego od kilkaset metrów kościoła i obserwował poczynania Niemców. Ci zaś wydrążyli we wzgórzu kościelnym po lewej stronie od drzwi wejściowych głęboki schron, a tuż przed ewakuacją pod kościołem podłożyli miny. Tylko szybkie działanie ks. Zdebskiego, który zawiadomił wojsko polskie, uniemożliwiło hitlerowcom detonację. "Ta bohaterska postawa proboszcza ma ogromne znacznie z uwagi na fakt, iż płudowskiego kościółka nie dotknęły żadne poważniejsze zniszczenia. A to przecież tutaj przebiegała linia frontu i toczyły się zażarte boje. Nawet stacje drogi krzyżowej czy krucyfiks z prezbiterium nie spadły ze ścian..." - mówi p. Sadecka. - "Kule nie przebiły muru, choć do dzisiaj widoczne są liczne odpryski i zagłębienia po pociskach." Drobne uszkodzenia (kilka małych dziur w dachu, połamana obudowa fisharmonii czy brak szyb) przy pomocy mieszkańców i koncertów urządzanych przez chór szybko naprawiono. Zaraz po wojnie także zasypano ów bunkier niemiecki, gdyż zagrażał osunięciem się fundamentów świątyni. "Opatrzność uchroniła kościółek, wojna o wiele bardziej dotknęła Dom Katolicki" - konkluduje p. Bernardetta.

Poważniejsze zniszczenie miało natomiast miejsce już w 1962 roku, kiedy piorun strącił wieżyczkę kościółka. Przy jej odbudowie okazało się także, że krokwie są spróchniałe. Wymieniono je, a w miejsce dachówki ceramicznej, aby zmniejszyć obciążenie belek stropowych, położono blachę. Było to konieczne rozwiązanie, choć odebrało świątyni nieco pierwotnego uroku.

Działo się to już za czasów kolejnego proboszcza Płud. Tymczasem po wojnie ks. Zdebski zamieszkał w Domu Katolickim w Płudach, a w 1949 r. w momencie erygowania tutaj parafii został jej pierwszym proboszczem. Razem z P. Wincentym pracował do roku 60., kiedy przeniesiono go na inną placówkę. Przyjechał jednak raz jeszcze do Płud w 1962. r., aby odprawić mszę pogrzebową i odprowadzić na wieczny spoczynek na tarchomińskim cmentarzu swojego wiernego kościelnego. Ale jeszcze za życia w czerwcu 1958 r. przekazał mu wspaniały dar "za ofiarne życie" - list z błogosławieństwem od Prymasa Polski Kardynała Wyszyńskiego na jubileusz pięćdziesięciolecia pracy.

Warto odwiedzić sympatyczny kościółek w Płudach, zwłaszcza, iż obecnie nie jest często otwierany. Dobrą okazją stanowią nabożeństwa majowe. Śpiewając przy wtórze stuletniej fisharmonii (pisaliśmy o niej w "NGP") Litanię Loretańską, westchnijmy do Boga o spokój duszy dla Pana Woźniaka i ks. Zdebskiego.

Bartłomiej Włodkowski



                 

Żeby powiększyć miniaturę kliknij na niej

18824